piątek, 27 września 2013

Maroko na talerzu - o tym co jedliśmy słów kilka - część 2


Maroko to nie tylko Sahara, wielbłądy, zabytkowe twierdze i urocze uliczki w Medynach. Maroko to również kuchnia pełnia aromatów i kolorów. Kuchnia, która przez wielki podlegała różnorodnym wpływom. Przemieszały się w niej elementy berberyjskie, arabskie i francuskie, tworząc wyjątkowe smaki. Zdecydowanie mogę powiedzieć, że kuchnia marokańska bardzo mi posmakowała!

Pierwszy marokański posiłek zjedliśmy w Marrakeszu na placu Dżami al-Fana.
 Jest to miejsce szczególne, bo na placu nie ma żadnych zabytków, a codziennie pojawiają się
 na nim tłumy. W ciągu dnia plac wygląda dość spokojnie i pustawo...





...natomiast wieczorami zaczyna tętnić życiem...




Na Dżami al-Fana w mgnieniu oka powstają setki jadłodajni na wolnym powietrzu oferujące miejscowe smakołyki. Nie jest trudno trafić wieczorem na Dżami al-Fana, bo dym z grillów widać już daleka. 




  Nie sposób przejść spokojnie obok owych jadłodajni, bo z każdej niemal strony zaczepiają
 nas kelnerzy-naganiacze i próbują namówić, żeby to własnie u nich coś zjeść. Jeden z takich 
naganiaczy gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, zaczął zachwalać swoją jadłodajnię
 mówiąc, że jedzenie jest tu takie dobre jak u Magdy Gessler - oczywiście zachwalał 
je łamaną polszczyzną :) Po chwili rozmowy okazało się, że zna również 
Roberta Makłowicza i Karola Okrasę.




 Pierwszym marokańskim daniem jakiego spróbowaliśmy był tadżin - chyba najpopularniejsza marokańska potrawa. Tadżin to mięso - wołowe, drobiowe, jagnięcina lub baranina, a czasem także ryby - z warzywami, oliwkami i prażonymi migdałami, pistacjami lub orzeszkami piniowymi. Potrawę gotuje się bardzo powoli w specjalnym stożkowatym naczyniu wykonanym z gliny, od którego danie przyjęło swoją nazwę. Tak więc tadżin to zarówno nazwa potrawy, jak i nazwa naczynia.  




Zamówiliśmy sobie więc nasz pierwszy tadżin i owszem był całkiem w porządku, 
ale na kolana jakoś nas nie powalił. Z perspektywy czasu i po spróbowaniu tadżinu
 w innych miejscach, mogę powiedzieć, że owszem, na placu Dżami al-Fana można 
skosztować lokalnych potraw, ale w większości są przygotowywane na szybko 
i pod turystów. Najlepsze potrawy jedliśmy z dala od dużych placów 
w małych restauracyjkach i przydrożnych barach. 

Na zdjęciu poniżej "robią się" nasze tadżiny :)




A tu już gotowy tadżin. Wybraliśmy tadżin drobiowy z warzywami 
oraz oliwkami. I warzyw zdecydowanie było w nim najwięcej.
Tadżin trafia na stół w naczyniu w którym się gotował. 
Obowiązkowym dodatkiem jest chleb, którym tradycyjnie
 powinno nabierać się warzywa i mięso. Do tadżinu 
dostaliśmy jeszcze 2 sosy: łagodny i ostry.





  


Kolejny tadżin  - nazywał się Tadżin Galia - jedliśmy w małej restauracyjce gdzieś na 
trasie pomiędzy Marrakeszem a Merzougą. Tadżin był rewelacyjny! Mięciutkie mięso kurczaka
 ułożone na pomidorach, warzywa, soja i oliwki, a wszystko świetnie doprawione. To była chyba najlepsza rzecz jaką jadłam w Maroku! Świetny tadżin jedliśmy też w namiotach Berberów na Saharze - podany w ogromnych naczyniach z których jadło się wspólnie w kilka osób. Niestety nie zrobiłam mu zdjęcia :)




Z kuchnią marokańską nieodłącznie związany jest również kuskus. Można nawet powiedzieć, że jest on podstawą diety marokańskiej. W Maroku kuskus gotowany jest na sypko - na ogół w specjalnym naczyniu zwanym couscoussier - w parze z gotującego się mięsa z warzywami. Rozmaicie przyprawiony kuskus podaje się najczęściej na półmisku, a na wierzch układa się mięso i warzywa - dokładnie takie danie jadłam i bardzo mi smakowało - niby proste, ale jakie dobre!




Podczas gdy ja jadłam widoczny na zdjęciu wyżej kuskus z kurczakiem i warzywami, Krzysiek
wybrał popularne w Maroku brochettes, czyli po prostu szaszłyki. Zazwyczaj serwuje się je z chlebem
 i surówkami, ale Krzysiek zdecydował się na kuskus i warzywa, bo przecież grzechem byłoby być w Maroku i nie spróbować kuskusu, który jest "wynalazkiem" Berberów. Jeden z szaszłyków
 był drobiowy, a drugi z baraniny. Obydwa były bardzo dobre.




Kolejne szaszłyki jedliśmy przydrożnym barze gdzieś w Dolinie Róż.
Szaszłyki były tam podane z ryżem...




...i z zestawem warzyw: pomidorami, ogórkami, buraczkami, marchewką,
papryką i ziemniakami. Część warzyw: jak buraczki, marchewka i ziemniaki były
ugotowane, a pozostałe warzywa podano surowe. Całość była dość ciekawie,
ale smacznie doprawiona i zwieńczona odrobiną śmietany oraz oliwkami.




Po powrocie z Sahary ponownie skusiliśmy się na zjedzenie czegoś na placu Dżami al-Fana.
Głównie dlatego, że było już późno, a my byliśmy zbyt zmęczeni, żeby chodzić po mieście
i szukać czegoś innego. Tym razem zdecydowaliśmy się na harirę - zawiesistą zupę
na bazie baraniny, z soczewicą, ciecierzycą i pomidorami. Zupa była bardzo
dobra i naprawdę mi smakowała! Natomiast Krzyśkowi zupełnie nie
podeszła, ale to dlatego że nie lubi on ani soczewicy ani ciecierzycy.




A harirę gotowali w takich wielkich garach :)




Skosztowaliśmy też marokańskiego fast foodu. Włócząc się ulicami Marrakeszu w poszukiwaniu
 najlepszych daktyli, zobaczyliśmy że w jednym z maleńkich barów jest  mnóstwo ludzi, którzy jedzą
jakieś bułki. Co chwila podjeżdżał też ktoś na skuterze lub rowerze i kupował jedzenie na wynos.
W podróży najlepiej jeść tam, gdzie je dużo miejscowych. Niewiele myśląc, postanowiliśmy
 również coś tam zjeść. Menu było tylko po arabsku i francusku, po angielsku nikt nie
mówił, więc zamówiliśmy coś na migi, do końca nie wiedząc co dostaniemy.
 A dostaliśmy wielką bułkę z czymś jakby omletem i dwoma sosami. Całość
 była świetnie doprawiona. Do bułki były jesz frytki. Ten marokański fast
 food był śmiesznie tani, w przeliczeniu na złotówki kosztował około 5 zł
za porcję, czyli mniej więcej dwa i pół raza taniej niż maleńki tadżin
na placu Dżami al-Fana, a był pyszny!!!




Niestety wielu tradycyjnych marokańskich potraw nie udało nam się spróbować.
Nie jedliśmy między innymi maszwi czyli jagnięcia pieczonego na wolnym ogniu w glinianym
 piecu ani pastilli - ciasta przekładanego nadzieniem z mięsa gołębiego i jajek,
 z dodatkiem migdałów, cukru i cynamonu. Ale mam nadzieję, że jeszcze
 kiedyś uda nam się odwiedzić północną cześć Maroka, więc
 może wtedy skosztujemy tych specjałów.

Pisząc o kuchni marokańskiej nie można pominąć śniadań, które zazwyczaj podawane są w wersji
 francuskiej. Z samego rana zwykle jada się beghrir, czyli naleśniki z miodem i masłem oraz
rgajf - podobne do naleśników placki z kruchego ciasta. Często na śniadanie dostaniemy
 też bagietki, omlety i oczywiście miód oraz masło, niekiedy również dżem. Takie
śniadania bardzo mi odpowiadały, ale Krzyśkowi po kilku dniach
 zaczęło brakować czegoś treściwszego :)




  


W każdym kraju, który odwiedzamy, staramy się tez spróbować lokalnych 
słodyczy. Kupiliśmy więc kab al-ghazal, czyli rogi gazeli - ciastka w kształcie 
księżyca oraz jeszcze dwa rodzaje slodkosci: walcowate i okrągłe o nieznanej nam 
nazwie. Rogi gazeli zazwyczaj wypełnione są nadzieniem migdałowym lub owocowym.
Nam się trafiły te migdałowe: jedne tradycyjne, a drugie w białej cukrowej polewie. Rogi gazeli 
nie były złe, ale nawet dla mnie były zdecydowanie słodkie. Może wersja z owocami byłaby 
lepsza, ale niestety nie udało nam się jej kupić. Pozostałe słodycze również były
migdałowe i bardzo, bardzo, bardzo słodkie... 


  


No i jeszcze owoce. Generalnie w Maroku spotkaliśmy takie 
owoce, które bez problemu można kupić u nas. Jedyna różnica była
taka, że owoce te były dużo słodsze niż u nas, no i jednak trochę tańsze :)

Słodziutki melon i figi.




Opuncje - mięsiste, słodko-kwaskowate - pyszne :)
Ale obierając je trzeba uważać na maleńkie kolce,
które podstępnie wbijają się w palce. Na pierwszym 
zdjęciu jeszcze w całości, a na drugim już obrane.






Całkiem przez przypadek trafiliśmy również do sklepu z produktami z arganu. Bus którym
 jechaliśmy z Marrakeszu do As-Sawiry zatrzymał się w sklepiku nastawionym stricte na turystów, 
bo ceny były tam horrendalne i  z góry ustalone, co dla Maroka raczej nie jest typowe, bo targowanie
 się to przecież kwintesencja marokańskich zakupów. Plusem takiego przymusowego przystanku 
było to, że w owym sklepiku  jedna z pracownic opowiadała o całym cyklu przetwarzania
 arganowych ziaren. Cały proces można było zobaczyć na własne oczy, bo siedziały tam
kobiety, które demonstrowały poszczególne etapy. Swoiste przedstawienie
dla turystów, ale jednak ciekawe :)


  




  


  


Mieliśmy również okazję spróbować wytworzonych z arganu:
oleju jadalnego, miodu arganowego i berberskiej nutelli. Olej
i miód to nic nadzwyczajnego, ale nutella była boska!




A na koniec jeszcze tradycyjnie kilka ujęć z Maroka :)






  




  






1 komentarz: