Maroko to nie tylko Sahara, wielbłądy, zabytkowe twierdze i urocze uliczki w Medynach. Maroko to również kuchnia pełnia aromatów i kolorów. Kuchnia, która przez wielki podlegała różnorodnym wpływom. Przemieszały się w niej elementy berberyjskie, arabskie i francuskie, tworząc wyjątkowe smaki. Zdecydowanie mogę powiedzieć, że kuchnia marokańska bardzo mi posmakowała!
Pierwszy marokański posiłek zjedliśmy w Marrakeszu na placu Dżami al-Fana.
Jest to miejsce szczególne, bo na placu nie ma żadnych zabytków, a codziennie pojawiają się
na nim tłumy. W ciągu dnia plac wygląda dość spokojnie i pustawo...
...natomiast wieczorami zaczyna tętnić życiem...
Na Dżami al-Fana w mgnieniu oka powstają setki jadłodajni na wolnym powietrzu oferujące miejscowe smakołyki. Nie jest trudno trafić wieczorem na Dżami al-Fana, bo dym z grillów widać już daleka.
Nie sposób przejść spokojnie obok owych jadłodajni, bo z każdej niemal strony zaczepiają
nas kelnerzy-naganiacze i próbują namówić, żeby to własnie u nich coś zjeść. Jeden z takich
naganiaczy gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, zaczął zachwalać swoją jadłodajnię
mówiąc, że jedzenie jest tu takie dobre jak u Magdy Gessler - oczywiście zachwalał
je łamaną polszczyzną :) Po chwili rozmowy okazało się, że zna również
Roberta Makłowicza i Karola Okrasę.
Pierwszym marokańskim daniem jakiego spróbowaliśmy był tadżin - chyba najpopularniejsza marokańska potrawa. Tadżin to mięso - wołowe, drobiowe, jagnięcina lub baranina, a czasem także ryby - z warzywami, oliwkami i prażonymi migdałami, pistacjami lub orzeszkami piniowymi. Potrawę gotuje się bardzo powoli w specjalnym stożkowatym naczyniu wykonanym z gliny, od którego danie przyjęło swoją nazwę. Tak więc tadżin to zarówno nazwa potrawy, jak i nazwa naczynia.
Zamówiliśmy sobie więc nasz pierwszy tadżin i owszem był całkiem w porządku,
ale na kolana jakoś nas nie powalił. Z perspektywy czasu i po spróbowaniu tadżinu
w innych miejscach, mogę powiedzieć, że owszem, na placu Dżami al-Fana można
skosztować lokalnych potraw, ale w większości są przygotowywane na szybko
i pod turystów. Najlepsze potrawy jedliśmy z dala od dużych placów
w małych restauracyjkach i przydrożnych barach.
Na zdjęciu poniżej "robią się" nasze tadżiny :)
A tu już gotowy tadżin. Wybraliśmy tadżin drobiowy z warzywami
oraz oliwkami. I warzyw zdecydowanie było w nim najwięcej.
Tadżin trafia na stół w naczyniu w którym się gotował.
Obowiązkowym dodatkiem jest chleb, którym tradycyjnie
powinno nabierać się warzywa i mięso. Do tadżinu
dostaliśmy jeszcze 2 sosy: łagodny i ostry.
Kolejny tadżin - nazywał się Tadżin Galia - jedliśmy w małej restauracyjce gdzieś na
trasie pomiędzy Marrakeszem a Merzougą. Tadżin był rewelacyjny! Mięciutkie mięso kurczaka
ułożone na pomidorach, warzywa, soja i oliwki, a wszystko świetnie doprawione. To była chyba najlepsza rzecz jaką jadłam w Maroku! Świetny tadżin jedliśmy też w namiotach Berberów na Saharze - podany w ogromnych naczyniach z których jadło się wspólnie w kilka osób. Niestety nie zrobiłam mu zdjęcia :)
Z kuchnią marokańską nieodłącznie związany jest również kuskus. Można nawet powiedzieć, że jest on podstawą diety marokańskiej. W Maroku kuskus gotowany jest na sypko - na ogół w specjalnym naczyniu zwanym couscoussier - w parze z gotującego się mięsa z warzywami. Rozmaicie przyprawiony kuskus podaje się najczęściej na półmisku, a na wierzch układa się mięso i warzywa - dokładnie takie danie jadłam i bardzo mi smakowało - niby proste, ale jakie dobre!
Podczas gdy ja jadłam widoczny na zdjęciu wyżej kuskus z kurczakiem i warzywami, Krzysiek
wybrał popularne w Maroku brochettes, czyli po prostu szaszłyki. Zazwyczaj serwuje się je z chlebem
i surówkami, ale Krzysiek zdecydował się na kuskus i warzywa, bo przecież grzechem byłoby być w Maroku i nie spróbować kuskusu, który jest "wynalazkiem" Berberów. Jeden z szaszłyków
był drobiowy, a drugi z baraniny. Obydwa były bardzo dobre.
Kolejne szaszłyki jedliśmy przydrożnym barze gdzieś w Dolinie Róż.
Szaszłyki były tam podane z ryżem...
...i z zestawem warzyw: pomidorami, ogórkami, buraczkami, marchewką,
papryką i ziemniakami. Część warzyw: jak buraczki, marchewka i ziemniaki były
ugotowane, a pozostałe warzywa podano surowe. Całość była dość ciekawie,
ale smacznie doprawiona i zwieńczona odrobiną śmietany oraz oliwkami.
Po powrocie z Sahary ponownie skusiliśmy się na zjedzenie czegoś na placu Dżami al-Fana.
Głównie dlatego, że było już późno, a my byliśmy zbyt zmęczeni, żeby chodzić po mieście
i szukać czegoś innego. Tym razem zdecydowaliśmy się na harirę - zawiesistą zupę
na bazie baraniny, z soczewicą, ciecierzycą i pomidorami. Zupa była bardzo
dobra i naprawdę mi smakowała! Natomiast Krzyśkowi zupełnie nie
podeszła, ale to dlatego że nie lubi on ani soczewicy ani ciecierzycy.
A harirę gotowali w takich wielkich garach :)
Skosztowaliśmy też marokańskiego fast foodu. Włócząc się ulicami Marrakeszu w poszukiwaniu
najlepszych daktyli, zobaczyliśmy że w jednym z maleńkich barów jest mnóstwo ludzi, którzy jedzą
jakieś bułki. Co chwila podjeżdżał też ktoś na skuterze lub rowerze i kupował jedzenie na wynos.
W podróży najlepiej jeść tam, gdzie je dużo miejscowych. Niewiele myśląc, postanowiliśmy
również coś tam zjeść. Menu było tylko po arabsku i francusku, po angielsku nikt nie
mówił, więc zamówiliśmy coś na migi, do końca nie wiedząc co dostaniemy.
A dostaliśmy wielką bułkę z czymś jakby omletem i dwoma sosami. Całość
była świetnie doprawiona. Do bułki były jesz frytki. Ten marokański fast
food był śmiesznie tani, w przeliczeniu na złotówki kosztował około 5 zł
za porcję, czyli mniej więcej dwa i pół raza taniej niż maleńki tadżin
na placu Dżami al-Fana, a był pyszny!!!
Niestety wielu tradycyjnych marokańskich potraw nie udało nam się spróbować.
Nie jedliśmy między innymi maszwi czyli jagnięcia pieczonego na wolnym ogniu w glinianym
piecu ani pastilli - ciasta przekładanego nadzieniem z mięsa gołębiego i jajek,
z dodatkiem migdałów, cukru i cynamonu. Ale mam nadzieję, że jeszcze
kiedyś uda nam się odwiedzić północną cześć Maroka, więc
może wtedy skosztujemy tych specjałów.
Pisząc o kuchni marokańskiej nie można pominąć śniadań, które zazwyczaj podawane są w wersji
francuskiej. Z samego rana zwykle jada się beghrir, czyli naleśniki z miodem i masłem oraz
rgajf - podobne do naleśników placki z kruchego ciasta. Często na śniadanie dostaniemy
też bagietki, omlety i oczywiście miód oraz masło, niekiedy również dżem. Takie
śniadania bardzo mi odpowiadały, ale Krzyśkowi po kilku dniach
zaczęło brakować czegoś treściwszego :)
W każdym kraju, który odwiedzamy, staramy się tez spróbować lokalnych
słodyczy. Kupiliśmy więc kab al-ghazal, czyli rogi gazeli - ciastka w kształcie
księżyca oraz jeszcze dwa rodzaje slodkosci: walcowate i okrągłe o nieznanej nam
nazwie. Rogi gazeli zazwyczaj wypełnione są nadzieniem migdałowym lub owocowym.
Nam się trafiły te migdałowe: jedne tradycyjne, a drugie w białej cukrowej polewie. Rogi gazeli
nie były złe, ale nawet dla mnie były zdecydowanie słodkie. Może wersja z owocami byłaby
lepsza, ale niestety nie udało nam się jej kupić. Pozostałe słodycze również były
migdałowe i bardzo, bardzo, bardzo słodkie...
No i jeszcze owoce. Generalnie w Maroku spotkaliśmy takie
owoce, które bez problemu można kupić u nas. Jedyna różnica była
taka, że owoce te były dużo słodsze niż u nas, no i jednak trochę tańsze :)
Słodziutki melon i figi.
Opuncje - mięsiste, słodko-kwaskowate - pyszne :)
Ale obierając je trzeba uważać na maleńkie kolce,
które podstępnie wbijają się w palce. Na pierwszym
zdjęciu jeszcze w całości, a na drugim już obrane.
Całkiem przez przypadek trafiliśmy również do sklepu z produktami z arganu. Bus którym
jechaliśmy z Marrakeszu do As-Sawiry zatrzymał się w sklepiku nastawionym stricte na turystów,
bo ceny były tam horrendalne i z góry ustalone, co dla Maroka raczej nie jest typowe, bo targowanie
się to przecież kwintesencja marokańskich zakupów. Plusem takiego przymusowego przystanku
było to, że w owym sklepiku jedna z pracownic opowiadała o całym cyklu przetwarzania
arganowych ziaren. Cały proces można było zobaczyć na własne oczy, bo siedziały tam
kobiety, które demonstrowały poszczególne etapy. Swoiste przedstawienie
dla turystów, ale jednak ciekawe :)
Mieliśmy również okazję spróbować wytworzonych z arganu:
oleju jadalnego, miodu arganowego i berberskiej nutelli. Olej
i miód to nic nadzwyczajnego, ale nutella była boska!
Aniu i znów piekna i smakowita podróż ;)
OdpowiedzUsuń